Czwartek, 31 maja 2018
Poznań -> Kołobrzeg w jedną noc vol. 3
Myślę, że blisko 2,5 miesiąca to dobry czas na zrobienie wpisu o wyjeździe nad morze w jedną noc :) Tytuł wpisu trochę zdradliwy, gdyż faktycznie startowałem z Trzemeszna. Pozostała część ekipy Travel & Cycle Team ruszała z Poznania i dołączała po drodze na trasie. Tak i ja zrobiłem. Postanowiłem spotkać się z pozostałymi w Czarnkowie, dokąd nadrabiałem 40 km w stosunku do ludzi z Poznania. Tak więc pierwsze 120 km przyszło mi kręcić samemu. Na początek odprawa Wojska Polskiego i Amerykańskiego z Powidza w postaci kilku helikopterów - jednego uchwyciłem (jak się kto przyjrzy to zobaczy machających żołnierzy z tyłu wehikułu :) )
I odjazd. Początkowo trasa wiedzie otwartymi przestrzeniami przez Rogowo, Janowiec Wlkp., Wągrowiec, Rogoźno, gdzie temperatura sukcesywnie mnie wykańcza (ponad 30 stopni non stop). Pierwszy postój dopiero w Janowcu Wlkp. 40 km od startu. Następny w Wągrowcu, gdzie nalewam do bidona resztę z 2 litrów wody jakie wziąłem ze sobą w plecak. Cisnę tak do samego Czarnkowa o suchym pysku i niemal na styk czasowo (ekipa już czeka). Nie mając wiele czasu na odpoczynek chapnąłem pierwszy posiłek, zaopatrzyłem się w kolejne 2 litry wody i ruszamy. Jak się po niedługim czasie okazuje, był to dla mnie błąd, bo łapię kryzys i zaczynam poważnie myśleć o rezygnacji z dalszej jazdy z powodu wycieńczenia. Gdzieś nad doliną Noteci łapię ostatnie blaski słońca przy zachodzie:
Chwilę później mam już taki kryzys, że muszę odpocząć i pół godziny stoję. Część ekipy pognała dalej, a pozostali mnie motywują do dalszej jazdy. Przyznam, że gdyby nie oni siedział bym już w pociągu :) Okazuje się, że im dalej i niższa temperatura, tym coraz lepiej się jedzie. Niestety nie trzymałem tempa na tyle, żeby dotrzymać koła pozostałym i jadę na szarym końcu i sam. Jednak za mało jazdy przedtem.
Co ciekawe, na około 10 km odcinku od Czarnkowa do Trzcianki wypijam całe 2 litry wody i znowu muszę zaopatrywać się na stacji w kolejne 2 litry. Wychodzi na to, że solidnie się odwodniłem.
Jazda w nocy wyglądała tak, że peleton znikał mi w przeciągu kilometra z oczu i czekał na mnie na każdym postoju, a ja sam brnąłem przez kolejne kilometry i tak do samego Białogardu. Kryzys minął dość szybko i czułem, że zyskuję zupełnie nowe siły.
W Białogardzie dojeżdżam do czołówki peletonu:
Robię tutaj dłuższy postój, gdyż wiedziałem, że gdzieś nad ranem na trasie zostawiłem w tyle kilka osób borykających się z laczkami (jeden pechowiec na kilometrowym odcinku złapał 3 laczki!) i z samym sobą :) Peleton odjeżdża, a ja zostaję na stacji do dojazdu ostatniej osoby, po czym w czwórkę atakujemy pozostałe 40 km do celu. Tutaj prędkość z mojej dotychczasowej średniej 23 km/h zaczyna nieco spadać, gdyż uznajemy, że trzymamy się razem. W końcu docieramy pod znak miasta - celu:
Po minach widać znoje podróży :) Okazuje się, że Kołobrzeskie ulice są całkowicie rozryte, więc ślimaczym tempem najpierw nabywamy bilety na pociąg, a później udajemy się na upragnioną rybkę. Ja jeszcze udaję się pod latarnię, żeby ją tradycyjnie uwiecznić:
I pozostaje się udać na plażowanie i zasłużony odpoczynek:
W tym roku relacja nie tak obszerna jak w poprzednich latach, ale mniej się działo na trasie i mało zdjęć miałem okazję i ochotę robić :)
Trzeba nadmienić też, że z PKP znowu pojawił się problem, który niedawno opisywałem z przewozem rowerów. Jednym udało się kupić bilety na przewóz roweru, a dla innych (m. in. dla mnie) miejsc już zabrakło. Dodatkowo mieliśmy utrudnienie w postaci remontowanej trasy kolejowej między Piłą i Obornikami, więc wybraliśmy wariant przejazdu z Piły przez Krzyż Wielkopolski (dla mnie to łącznie 3 przesiadki do samego Trzemeszna), gdzie część postanowiła dojechać do domu na kołach. Ostatecznie udało się kupić bilety u konduktora bez dodatkowej opłaty i w miarę komfortowych warunkach dotarliśmy do Poznania, gdzie pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy/rozsiedliśmy w swoje pociągi.
Podsumowując, trasa do Kołobrzegu, nawet z Trzemeszna, jest mega przyjemna i dość łatwa. Ja z całej ekipy jako jedyny jechałem na rowerze MTB (jeden człowiek jechał crossem, a to już prawie jak szosówka :) ). Kolejny raz udało się przekroczyć granicę 300 km w ciągu jednego wyjazdu. Czas przejazdu uważam za ok, biorąc pod uwagę to ile jeździłem w tym roku. Nawet jestem dumny z siebie, że udało się bez większych przygotowań podejść do takiego dystansu niemal z marszu. Muszę przyznać, że tym razem chłopaki tempo dość ostre narzucili, że nawet na kole trudno było by mi się utrzymać gdybym więcej poćwiczył. Na przyszłość trzeba bardziej pomyśleć o powrocie, gdyż okazuje się, że w PKP z tyloma rowerami na raz może być problem z przejazdem. Wszystko zależy od dobrej woli kierownika pociągu, a to trochę jak loteria. Szkoda, że już nie da się bardziej spontanicznie korzystać z PKP z rowerami. Mam nadzieję, że uda się jeszcze jakąś dłuższą wyprawę w tym roku odbyć, gdyż ostatnie 2,5 miesiąca było zawalone innymi obowiązkami i rower poszedł trochę w odstawkę. Na początek trzeba wrócić na ścieżki, żeby myśleć coś więcej :)
I odjazd. Początkowo trasa wiedzie otwartymi przestrzeniami przez Rogowo, Janowiec Wlkp., Wągrowiec, Rogoźno, gdzie temperatura sukcesywnie mnie wykańcza (ponad 30 stopni non stop). Pierwszy postój dopiero w Janowcu Wlkp. 40 km od startu. Następny w Wągrowcu, gdzie nalewam do bidona resztę z 2 litrów wody jakie wziąłem ze sobą w plecak. Cisnę tak do samego Czarnkowa o suchym pysku i niemal na styk czasowo (ekipa już czeka). Nie mając wiele czasu na odpoczynek chapnąłem pierwszy posiłek, zaopatrzyłem się w kolejne 2 litry wody i ruszamy. Jak się po niedługim czasie okazuje, był to dla mnie błąd, bo łapię kryzys i zaczynam poważnie myśleć o rezygnacji z dalszej jazdy z powodu wycieńczenia. Gdzieś nad doliną Noteci łapię ostatnie blaski słońca przy zachodzie:
Chwilę później mam już taki kryzys, że muszę odpocząć i pół godziny stoję. Część ekipy pognała dalej, a pozostali mnie motywują do dalszej jazdy. Przyznam, że gdyby nie oni siedział bym już w pociągu :) Okazuje się, że im dalej i niższa temperatura, tym coraz lepiej się jedzie. Niestety nie trzymałem tempa na tyle, żeby dotrzymać koła pozostałym i jadę na szarym końcu i sam. Jednak za mało jazdy przedtem.
Co ciekawe, na około 10 km odcinku od Czarnkowa do Trzcianki wypijam całe 2 litry wody i znowu muszę zaopatrywać się na stacji w kolejne 2 litry. Wychodzi na to, że solidnie się odwodniłem.
Jazda w nocy wyglądała tak, że peleton znikał mi w przeciągu kilometra z oczu i czekał na mnie na każdym postoju, a ja sam brnąłem przez kolejne kilometry i tak do samego Białogardu. Kryzys minął dość szybko i czułem, że zyskuję zupełnie nowe siły.
W Białogardzie dojeżdżam do czołówki peletonu:
Robię tutaj dłuższy postój, gdyż wiedziałem, że gdzieś nad ranem na trasie zostawiłem w tyle kilka osób borykających się z laczkami (jeden pechowiec na kilometrowym odcinku złapał 3 laczki!) i z samym sobą :) Peleton odjeżdża, a ja zostaję na stacji do dojazdu ostatniej osoby, po czym w czwórkę atakujemy pozostałe 40 km do celu. Tutaj prędkość z mojej dotychczasowej średniej 23 km/h zaczyna nieco spadać, gdyż uznajemy, że trzymamy się razem. W końcu docieramy pod znak miasta - celu:
Po minach widać znoje podróży :) Okazuje się, że Kołobrzeskie ulice są całkowicie rozryte, więc ślimaczym tempem najpierw nabywamy bilety na pociąg, a później udajemy się na upragnioną rybkę. Ja jeszcze udaję się pod latarnię, żeby ją tradycyjnie uwiecznić:
I pozostaje się udać na plażowanie i zasłużony odpoczynek:
W tym roku relacja nie tak obszerna jak w poprzednich latach, ale mniej się działo na trasie i mało zdjęć miałem okazję i ochotę robić :)
Trzeba nadmienić też, że z PKP znowu pojawił się problem, który niedawno opisywałem z przewozem rowerów. Jednym udało się kupić bilety na przewóz roweru, a dla innych (m. in. dla mnie) miejsc już zabrakło. Dodatkowo mieliśmy utrudnienie w postaci remontowanej trasy kolejowej między Piłą i Obornikami, więc wybraliśmy wariant przejazdu z Piły przez Krzyż Wielkopolski (dla mnie to łącznie 3 przesiadki do samego Trzemeszna), gdzie część postanowiła dojechać do domu na kołach. Ostatecznie udało się kupić bilety u konduktora bez dodatkowej opłaty i w miarę komfortowych warunkach dotarliśmy do Poznania, gdzie pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy/rozsiedliśmy w swoje pociągi.
Podsumowując, trasa do Kołobrzegu, nawet z Trzemeszna, jest mega przyjemna i dość łatwa. Ja z całej ekipy jako jedyny jechałem na rowerze MTB (jeden człowiek jechał crossem, a to już prawie jak szosówka :) ). Kolejny raz udało się przekroczyć granicę 300 km w ciągu jednego wyjazdu. Czas przejazdu uważam za ok, biorąc pod uwagę to ile jeździłem w tym roku. Nawet jestem dumny z siebie, że udało się bez większych przygotowań podejść do takiego dystansu niemal z marszu. Muszę przyznać, że tym razem chłopaki tempo dość ostre narzucili, że nawet na kole trudno było by mi się utrzymać gdybym więcej poćwiczył. Na przyszłość trzeba bardziej pomyśleć o powrocie, gdyż okazuje się, że w PKP z tyloma rowerami na raz może być problem z przejazdem. Wszystko zależy od dobrej woli kierownika pociągu, a to trochę jak loteria. Szkoda, że już nie da się bardziej spontanicznie korzystać z PKP z rowerami. Mam nadzieję, że uda się jeszcze jakąś dłuższą wyprawę w tym roku odbyć, gdyż ostatnie 2,5 miesiąca było zawalone innymi obowiązkami i rower poszedł trochę w odstawkę. Na początek trzeba wrócić na ścieżki, żeby myśleć coś więcej :)
- DST 303.18km
- Czas 13:56
- VAVG 21.76km/h
- Sprzęt GT Avalanche 1.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Dobrze, że nie zrezygnowałeś i dotarłeś do celu. Gratulacje!!!
maniek1981 - 21:07 niedziela, 12 sierpnia 2018 | linkuj
Komentuj